Niedziela, 11 lipca 2004, wieczorem

Ciepły, lipcowy wieczór, powietrze przejrzyste,
na ciemniejącym niebie zorze powłóczyste,
które wiatr jakby pędzlem rozmazał szeroko
nadając barwy piękne i cieszące oko.

Łąkę – po której idę – mrok właśnie przemienił
w pachnący ziół tysiącem ocean zieleni,
dłoń dotyka traw wiechci a kiedy się zniżę
wącham kwiaty na końcach wysmukłych łodyżek.

Jeszcze łuna różowa dogasa nad lasem,
jeszcze ptak na dobranoc coś zaśpiewa czasem
lecz wiatr zamilkł zupełnie… widać gwiazdy pierwsze,
które się układają w księżycowe wiersze.

I wtedy, gdy tak wokół cicho się zrobiło
lipiec przysłał mi nagle niespodziankę miłą:
…bo spośród traw wysokich w różowym półmroku
zagrał swoją cykadę pierwszy świerszcz w tym roku!